Żyłem, jak to czasem bywa z Polakiem za granicą, najpierw na szczeblu nadnaturalnie aż wysokim – w super-hiperhotelu franciszko-józefowym w Mariańskich Łaźniach (Marienbad). Plusze czerwone, pseudobaroki, kelnerzy o wyglądzie emerytowanych profesorów uniwersytetu, łazienki jak sale balowe, wanny na lwich nogach, atłasy, kutasy, bar-scena teatralna wśród lasu kolumn, a wśród tego kręcące się znudzone byki dewizowe, które przez jakąś inercję dalej tam z Belgii, Holandii przyjeżdżają, się błotem leczniczym smarować i wody liturgicznie popijać.








